o wojnie inaczej
O wojnie inaczej..
Gdy dzieci prosiły mnie abym narysował wojnę rysowałem szeregi krzyży - krzyży na grobach.
Wujek - to przecież nie jest wojna tylko cmentarz - komentowały dzieci.
Wojna to przede wszystkim tysiące, setki tysięcy grobów po poległych, zamordowanych czy zmarłych podczas wojny ludziach - odpowiadałem. To jest prawdziwe oblicze wojny.
Gorzej bo skutki wojny dotykają wielu pokoleń którym przyszło żyć po wojnie - a jak uczy historia - niestety przed następną wojną.
Na tej stronie będę umieszczał wszystko to co pokaże jeszcze inne niż przedstawiane na co dzień w mediach oblicza wojny.
Będę więc tu historie o tych co wzbogacali się na wojnie, o tych których uznano za zbroniarzy a zdarzały im się całkiem ludzkie odruchy, o tych o których zapomniano i o tych co dla nich wojna się nie skończyła.
Oprawcy i ofiara
Fragmenty rozmowy Piotra Pawlina
z Eugeniuszem Niedojadło pt "Bilans życia"
Nie pamiętam osobistych krzywd doznanych przed aresztowaniem. Natomiast moje aresztowanie nastąpiło – jak dowiedziałem się w czasie przesłuchań – na skutek denuncjacji mojego kolegi szkolnego Kazimierza K. Był on ode mnie nieco starszy. Pomimo, że pochodził z ubogiej rodziny, lubił towarzystwo kobiet i wesołe życie kawiarniane. Życie takie jednak kosztowało. Ponieważ w czasie okupacji nie pracował, a przesiadywał stale w kawiarniach, koledzy z konspiracji zaczęli go unikać i podejrzewać o kontakt z gestapo. Nasze podejrzenia sprawdziły się, ale – niestety – za późno, bo większość z naszej grupy znalazła się w więzieniu. Tyle tylko, że udało nam się wysłać z więzienia gryps do zaufanych kolegów z ostrzeżeniem, przed tym konfidentem. Po wywiezieniu nas do obozu, K. K. wysługiwał się jeszcze gestapo przez blisko trzy lata.
Spotkałem się z nim w obozie w jesieni 1943 roku. Byłem wówczas pielęgniarzem na bloku 20, a on przebywał tam jako chory. Wystarczyło mi wówczas zawiadomić kolegów z konspiracji obozowej, z kim mają do czynienia i los jego był przesądzony. Nie zrobiłem jednak tego – taka już moja natura. Szukałem dla niego usprawiedliwienia właśnie w środowisku, w którym się wychował. Traktowałem go jednak jak powietrze, a kiedy zwrócił się do mnie, aby – w imię koleżeństwa z lat szkolnych – «zorganizować» mu coś do jedzenia, zapytałem, czy zdaje sobie sprawę, że z jego powodu ja i dwóch jego kolegów już trzeci rok męczymy się w obozie, a dwie pozostałe jego ofiary straciły tutaj życie. Wtedy zaczął mnie przepraszać i tłumaczyć się, że nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie skutki może spowodować to doniesienie, a kiedy się dowiedział, było już za późno. Był zmuszony do ciągłych donosów, a gdy przestał denuncjować, został aresztowany i po kilkumiesięcznym pobycie w więzieniu wysłany do obozu. Żal mi się go zrobiło. Powiedziałem mu tylko: „Dziękuj Bogu, że nie jestem mściwy i że Ci nie będę szkodził, ale pomocy ode mnie nie żądaj.” Nie interesowałem się jego losem i nie spotkałem go więcej. Po wyzwoleniu słyszałem o nim dwie wersje: jedną, że zginął w Dorze, drugą, że przeżył obóz i zamieszkał w USA, zerwawszy całkowicie kontakt z krajem.
===
Z obozowych prześladowców na pierwsze miejsce wysuwa się SS-hauptscharführer Gerhard Palitzsch. Z jego metodami «wychowawczymi» zapoznałem się już w drugim dniu mego pobytu w obozie. Pod jego nadzorem uprawialiśmy w czasie pobytu na kwarantannie osławiony «sport». Palitzsch chodził w tym czasie pomiędzy więźniami z potężnym drągiem, w którym tkwiły resztki gwoździ, i rozdzielał tym drągiem na prawo i lewo razy. Szczególnie znęcał się nad tymi, którzy w czasie rozkazu „Biegiem marsz, marsz!” pozostawali w tyle. Patrząc na jego sadystyczne wyczyny, tak go znienawidziłem, że nie wyobrażałem sobie, że ta złość mnie kiedykolwiek opuści. Po kilku miesiącach okazało się, że te jego wyczyny z okresu kwarantanny były dziecinną igraszką w porównaniu do popełnionych przez niego w sposób jawny zbrodni. On to własnoręcznie mordował na dziedzińcu bloku 13 (później oznaczonego numerem 11) strzałem w tył głowy dziesiątki, a może i setki więźniów. Często widziałem go wychodzącego z bloku 11 w okrwawionych butach, a wkrótce po jego wyjściu z bramy tego bloku wyjeżdżała «rollwaga» wypełniona skrwawionymi zwłokami. Patrzyłem w jego sadystyczną twarz, jak asystował z zadowoleniem i ze stoickim spokojem przy egzekucjach, w czasie których wieszano więźniów oświęcimskich. Przysięgałem mu wówczas zemstę.
Wydawało mi się, że nienawiść do niego z upływem czasu będzie narastała, a w najgorszym razie pozostanie bez zmiany. Tak się złożyło, że w jesieni 1943 roku, a więc w ponad trzy lata od bezpośredniego zetknięcia się z nim, przyszło mi znaleźć się w Brnie z dwustupięćdziesięcioosobową grupą więźniów oświęcimskich wysłanych tam do robót wykończeniowych przy budowanej Technicznej Akademii SS i Policji. Naszym kommandoführerem został właśnie osławiony Gerhard Palitzsch, ale już nie ten groźny raportführer – morderca wielu setek ludzi – lecz skompromitowany wobec władz SS człowiek posądzony o Rassenschande i podejrzany o współudział w zarabianiu na własną rękę zrabowanego więźniom mienia. W roku 1942 Palitzschowi zmarła na tyfus żona. Według wypowiedzi kolegów, którzy mieli z nim bezpośrednią styczność, żonę swoją Palitzsch bezgranicznie kochał, podobnie jak dwoje dzieci, z którymi obok żony zamieszkiwał na terenie przyobozowym. Jak głosi fama, do śmierci jego żony przyczynili się koledzy z obozowego ruchu oporu. Wyhodowana na 20 bloku wesz tyfusowa przeniesiona na odzież Palitzscha zaraziła nie jego, lecz najbliższą i może najdroższą mu osobę. Jeżeli wersja ta byłaby prawdziwa, lepszej zemsty nie można sobie wyobrazić. Po śmierci żony Palitzsch stał się zupełnie innym człowiekiem. Przestał już mordować, stracił znacznie na gorliwości, a jeśli wykonywał jeszcze egzekucje, to już bez tego dawnego sadyzmu, lecz automatycznie, tak jak rzeźnik wykonuje swój zawód.
====
Bruno Brodniewicz, który znał dosyć dobrze język polski, był wyjątkowym sadystą i okrutnikiem, szczególnie w pierwszym okresie pobytu w obozie. To organizator osławionego «sportu» na kwarantannie w czerwcu 1940 roku, bezlitosny wykonawca kar chłosty i innych kar. Za jego inicjatywą Ernst Krankemann znęcał się nad Żydami i kapłanami katolickimi, pracując cały dzień przy walcu drogowym, który ciągnęli więźniowie, ubijając drogi. Wykonywał we własnym zakresie inne szykany. Za niezdjęcie przed nim czapki, bił do nieprzytomności, a potem jako dodatkową karę stosował godzinny przysiad z taboretem nad głową. Szczycił się niezwykle silnym uderzeniem otwartą dłonią w okolice ucha. Po takim uderzeniu więzień musiał upaść. Wpadł za kradzież złota. Zakończył swoją «karierę» z końcem 1942 roku zamieszany – chyba prowokacyjnie – w ucieczkę kilku więźniów. Przebywał jakiś czas w karnej kompanii.
Spotkałem go ponownie w 1944 roku na Bunie, jako szeregowego więźnia zatrudnionego w Bekleidungskammer. Już samo pozbawienie go władzy było dla tego prymitywnego kryminalisty poważną karą. Nie był już taki ważny jak poprzednio, a ponieważ widział zbliżające się w sposób nieunikniony zakończenie triumfu III Rzeszy, coraz częściej przyznawał się do polskiego pochodzenia, mówił prawie wyłącznie po polsku i starał zaprzyjaźnić z tymi Polakami, którzy przyjechali do obozu po roku 1942, bo pozostali za dobrze go znali i – nie mogąc mu szkodzić – wyraźnie go lekceważyli, ostrzegając przed nim młodszych stażem obozowych kolegów, przypominając jego zbrodniczą działalność do końca 1942 roku. Jego działalność została pomszczona. W kwietniu 1945 roku został on zlinczowany przez więźniów w obozie Bergen-Belsen.
Pamiętam tylko jeden raz, kiedy zobaczyłem inne oblicze tego sadysty. Było to w wieczór wigilijny. Jest taka legenda, że w wieczór wigilijny nawet bydlęta mówią ludzkim głosem. I tak się właśnie stało. Kiedy śpiewaliśmy kolędy, Brodniewicz przyszedł do nas na kontrolę. Chciał sprawdzić, co się dzieje, bo nie wolno było po apelu takich imprez urządzać. I wtedy to «bydlę» przemówiło do nas ludzkim językiem. Przyszedł i dość nieoczekiwanie powiedział po polsku: „Róbta, dalej śpiewajta”. Chciał, żebyśmy mu zaśpiewali jeszcze kilka polskich piosenek ludowych i tym razem skończyło się tylko na strachu.
===
Leon Wieczorek był – podobnie jak Bruno Brodniewicz – wyjątkowym sadystą. Nie miał względów na nikogo. Bił i katował do nieprzytomności. Wymyślał różne szykany. Był autorem wielu wyszukanych tortur. Jego dziełem i pomysłem było wlewanie przy pomocy węża gumowego wody do ust więźniów w blokowych Waschraumach. W roku 1941 został lagerältesterem obozu Birkenau. Tam również się popisywał biciem, katowaniem, torturami i uśmiercaniem. Pamiętam, jak w roku 1941 w lecie przyniesiono do obozu więźnia postrzelonego w czasie nieudanej ucieczki. Wieczorek był jednym z tych, którzy butami łamali mu żebra, tańcząc po klatce piersiowej rannego. Najbardziej jednak znienawidziłem go za to, że temu rannemu nieszczęśnikowi położył na grdyce styl od łopaty, huśtał się na nim i pluł mu tak długo w twarz, huśtając się, aż ten ducha wyzionął. Nienawiść doszła do tego stopnia, że koledzy – nie mogąc go inaczej wykończyć – podrzucili mu wszę tyfusową. Dostał się na Krankenbaum i to nie na blok 20 zakaźny, lecz na salę dla uprzywilejowanych na bloku 28. Pomimo stałej opieki ze strony lekarzy SS i pomimo gróźb pod adresem polskich lekarzy i pielęgniarzy, tyfusu nie przetrzymał. W przejściu do wieczności dopomogli mu koledzy lekarze i pflegerzy z obozowego ruchu oporu, przy czym ta «pomoc» była tak dyskretna, że przeprowadzone przez SS dochodzenie nie mogło nic nikomu udowodnić.